Dzień 13: Oradea - Debrecen
Wtorek, 8 lipca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: | 75.31 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:02 | km/h: | 18.67 |
Pr. maks.: | 29.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | 909kcal | Podjazdy: | 20m | Sprzęt: Kross Level A2 XT | Aktywność: Jazda na rowerze |
Pociąg do Oradei przyjeżdża punktualnie. Już przyzwyczailiśmy się, że nie są one przystosowane do przewozu rowerów, ale na szczęście konduktor pomaga nam ułożyć rowery na końcu składu.
Niestety nie ma żadnych wolnych miejsc i całą podróż spędzamy siedząc przy rowerach na podłodze. Przed 5:00 docieramy do Oradei.
Zakładamy sakwy i kierujemy się w stronę granicy rumuńsko-węgierskiej w Borș. Jedzie się przyjemnie, bo jest bardzo mało samochodów na drodze. Później pojawia się ścieżka rowerowa wzdłuż ulicy, bardzo fajna. I tak aż do granicy.
Na granicy okazujemy paszporty, chwilę opowiadamy strażnikom, gdzie byliśmy i wjeżdżamy na Węgry. Przestawiamy zegarki, cofamy się w czasie (Rumunia ma inną strefę czasową) :)
Jedziemy sobie spokojnie, aż tu nagle pojawia się mój ulubiony znak - "zakaz rowerów". Maciek chce jechać dalej, ale ja kategorycznie mu zabraniam, bo jakbyśmy dostali mandat, to nawet nie mieliśmy z czego zapłacić. Odbijamy na Biharkeresztes, tam jest stacja kolejowa. Postanawiamy zapytać, czy jest jakiś pociąg do Debreczynu. Niestety jest, ale autobus zastępczy, bez luków bagażowych, więc nie mamy szans. Jedziemy przed siebie, chociaż nie wiemy dokładnie gdzie - mapę Węgier zostawiliśmy w samochodzie. W końcu pojawiają się znaki na Debreczyn, na szczęście nie szosą z zakazem rowerów. Mamy 50 km do celu. Maćka powoli bierze kryzys, bo praktycznie w ogóle nie spaliśmy tej nocy jadąc w pociągu. Ja jakoś daję radę, żeby nie zasnąć ciągle sobie śpiewam :P Tempo też jest dobre, bo już nie ma górek, cały czas jest płasko. Ale jest też trochę nudno, bo ciągle ten sam krajobraz - pola pszenicy, czy słoneczników.
W Hosszúpályi robimy pierwszą przerwę, Maciek jest już padnięty.
Do Debreczynu mamy już niedaleko.
Ok. 9:30 docieramy na parking. Mieliśmy obawy, czy auto jeszcze stoi, bo w końcu staliśmy na niestrzeżonym parkingu, ale na szczęście było wszystko w porządku, autko całe i zdrowe, jedynie lekko przykurzone.
Pakujemy swoje rzeczy i rowery przez dobrą godzinę i w końcu ruszamy.
Postanowiliśmy podjechać autem jeszcze raz do Rumunii na małe zakupy. Nadrabiamy 120 km, ale wracamy z 2 arbuzami, melonem, 3 kilogramami pomidorów, workiem ziemniaków i chyba z 10 słoikami miodu. Jeżeli jest się autem, to naprawdę polecam zaopatrzyć się w ich wyroby, bo są po prostu pyszne i zupełnie inne w smaku, niż te, w które zaopatrujemy się w sklepach w Polsce.
Czas nagli, pora wracać do Polski. Ja prowadzę, Maciek śpi. Jedziemy przez Węgry i zahaczamy o Miszkolc-Tapolca. Podjeżdżamy na termy jaskiniowe Barlang-Fürdö. Super! Baseny zlokalizowane są w skalnych korytarzach i grotach, panuje przyjemny półmrok.
Wśród ludzi wzbudzamy sensację swoją opalenizną :P
Niestety na relaks nie mamy dużo czasu, bo za chwilę basen zamykają.
Idziemy sobie na lángos, czyli węgierski specjał.
Czas znów się zbierać, bo robi się późno. Jak zwykle ja prowadzę, dopiero w nocy pozwalam jechać Maćkowi, bo ja już zasypiam za kierownicą. Zmieniamy się tak parę razy, aż w końcu na Słowacji postanawiamy się trochę przespać w aucie.
Przekraczamy granicę w Łysej Polanie. Maciek znów śpi, a ja jak zwykle mam szczęście i wypatruję jelenia tuż przy drodze. Piękny :)
Ok 8:00 docieramy do Katowic cali i zdrowi.
Niestety nie ma żadnych wolnych miejsc i całą podróż spędzamy siedząc przy rowerach na podłodze. Przed 5:00 docieramy do Oradei.
Zakładamy sakwy i kierujemy się w stronę granicy rumuńsko-węgierskiej w Borș. Jedzie się przyjemnie, bo jest bardzo mało samochodów na drodze. Później pojawia się ścieżka rowerowa wzdłuż ulicy, bardzo fajna. I tak aż do granicy.
Na granicy okazujemy paszporty, chwilę opowiadamy strażnikom, gdzie byliśmy i wjeżdżamy na Węgry. Przestawiamy zegarki, cofamy się w czasie (Rumunia ma inną strefę czasową) :)
Jedziemy sobie spokojnie, aż tu nagle pojawia się mój ulubiony znak - "zakaz rowerów". Maciek chce jechać dalej, ale ja kategorycznie mu zabraniam, bo jakbyśmy dostali mandat, to nawet nie mieliśmy z czego zapłacić. Odbijamy na Biharkeresztes, tam jest stacja kolejowa. Postanawiamy zapytać, czy jest jakiś pociąg do Debreczynu. Niestety jest, ale autobus zastępczy, bez luków bagażowych, więc nie mamy szans. Jedziemy przed siebie, chociaż nie wiemy dokładnie gdzie - mapę Węgier zostawiliśmy w samochodzie. W końcu pojawiają się znaki na Debreczyn, na szczęście nie szosą z zakazem rowerów. Mamy 50 km do celu. Maćka powoli bierze kryzys, bo praktycznie w ogóle nie spaliśmy tej nocy jadąc w pociągu. Ja jakoś daję radę, żeby nie zasnąć ciągle sobie śpiewam :P Tempo też jest dobre, bo już nie ma górek, cały czas jest płasko. Ale jest też trochę nudno, bo ciągle ten sam krajobraz - pola pszenicy, czy słoneczników.
W Hosszúpályi robimy pierwszą przerwę, Maciek jest już padnięty.
Do Debreczynu mamy już niedaleko.
Ok. 9:30 docieramy na parking. Mieliśmy obawy, czy auto jeszcze stoi, bo w końcu staliśmy na niestrzeżonym parkingu, ale na szczęście było wszystko w porządku, autko całe i zdrowe, jedynie lekko przykurzone.
Pakujemy swoje rzeczy i rowery przez dobrą godzinę i w końcu ruszamy.
Postanowiliśmy podjechać autem jeszcze raz do Rumunii na małe zakupy. Nadrabiamy 120 km, ale wracamy z 2 arbuzami, melonem, 3 kilogramami pomidorów, workiem ziemniaków i chyba z 10 słoikami miodu. Jeżeli jest się autem, to naprawdę polecam zaopatrzyć się w ich wyroby, bo są po prostu pyszne i zupełnie inne w smaku, niż te, w które zaopatrujemy się w sklepach w Polsce.
Czas nagli, pora wracać do Polski. Ja prowadzę, Maciek śpi. Jedziemy przez Węgry i zahaczamy o Miszkolc-Tapolca. Podjeżdżamy na termy jaskiniowe Barlang-Fürdö. Super! Baseny zlokalizowane są w skalnych korytarzach i grotach, panuje przyjemny półmrok.
Wśród ludzi wzbudzamy sensację swoją opalenizną :P
Niestety na relaks nie mamy dużo czasu, bo za chwilę basen zamykają.
Idziemy sobie na lángos, czyli węgierski specjał.
Czas znów się zbierać, bo robi się późno. Jak zwykle ja prowadzę, dopiero w nocy pozwalam jechać Maćkowi, bo ja już zasypiam za kierownicą. Zmieniamy się tak parę razy, aż w końcu na Słowacji postanawiamy się trochę przespać w aucie.
Przekraczamy granicę w Łysej Polanie. Maciek znów śpi, a ja jak zwykle mam szczęście i wypatruję jelenia tuż przy drodze. Piękny :)
Ok 8:00 docieramy do Katowic cali i zdrowi.