blog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(36)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy mycha89.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2014

Dystans całkowity:463.11 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:30:46
Średnia prędkość:15.05 km/h
Maksymalna prędkość:56.60 km/h
Suma podjazdów:5270 m
Suma kalorii:6620 kcal
Liczba aktywności:8
Średnio na aktywność:57.89 km i 3h 50m
Więcej statystyk

Rumunia 2014 - podsumowanie

Środa, 9 lipca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: 0.00 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Kross Level A2 XT Aktywność: Jazda na rowerze
Do wyjazdu do Rumunii byłam sceptycznie nastawiona, nie wiedziałam czego się spodziewać, Rumunia kojarzyła mi się z biedą i żebrakami. Jednak po naszej małej rundce muszę stwierdzić, że bardzo się myliłam! Największym dla mnie zaskoczeniem była życzliwość ludzi, każdy podchodził i starał się pomóc, gdy widział, że pochylamy się z Maćkiem nad mapą lub rozglądamy się w poszukiwaniu jakiegoś miejsca. W Polsce raczej niespotykane, może gdzieś w mniejszych miejscowościach, ale na pewno nie w dużych miastach.
Biedę w Rumunii oczywiście da się zauważyć, zwłaszcza na północy kraju, ale nie jest to równoznaczne z dużą ilością żebrzących ludzi (aczkolwiek parę razy zdarzyło się spotkać żebrzące dzieci).
Sam kraj bardzo mi się spodobał, widok gór otaczających mnie wokół był niesamowity. A góry to coś, co kocham! Znalazłoby się pełno szlaków, które z chęcią bym przeszła. Na plus jest to, że namiot można rozbić prawie wszędzie.

Trochę statystyk naszego wyjazdu:
  • przejechane kilometry: 786,20 km
  • dni jazdy: 13 dni
  • czas jazdy: 51 godzin i 14 minut
  • średnia prędkość: 15,35 km/h
  • maksymalna prędkość: 56,60 km/h
  • suma podjazdów: 8300 m
  • spalone kalorie: 10577 kcal
  • średnio przejechanych kilometrów na dzień: 60,48 km
  • średnio czas jazdy: 3 godziny i 56 minut

Miało być więcej, ale i tak wyszło ładnie, jak na moją kondycję :)


Dzień 13: Oradea - Debrecen

Wtorek, 8 lipca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: 75.31 Km teren: 0.00 Czas: 04:02 km/h: 18.67
Pr. maks.: 29.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: 909kcal Podjazdy: 20m Sprzęt: Kross Level A2 XT Aktywność: Jazda na rowerze
Pociąg do Oradei przyjeżdża punktualnie. Już przyzwyczailiśmy się, że nie są one przystosowane do przewozu rowerów, ale na szczęście konduktor pomaga nam ułożyć rowery na końcu składu.
Niestety nie ma żadnych wolnych miejsc i całą podróż spędzamy siedząc przy rowerach na podłodze. Przed 5:00 docieramy do Oradei.



Zakładamy sakwy i kierujemy się w stronę granicy rumuńsko-węgierskiej w Borș. Jedzie się przyjemnie, bo jest bardzo mało samochodów na drodze. Później pojawia się ścieżka rowerowa wzdłuż ulicy, bardzo fajna. I tak aż do granicy.
Na granicy okazujemy paszporty, chwilę opowiadamy strażnikom, gdzie byliśmy i wjeżdżamy na Węgry. Przestawiamy zegarki, cofamy się w czasie (Rumunia ma inną strefę czasową) :)

Jedziemy sobie spokojnie, aż tu nagle pojawia się mój ulubiony znak - "zakaz rowerów". Maciek chce jechać dalej, ale ja kategorycznie mu zabraniam, bo jakbyśmy dostali mandat, to nawet nie mieliśmy z czego zapłacić. Odbijamy na Biharkeresztes, tam jest stacja kolejowa. Postanawiamy zapytać, czy jest jakiś pociąg do Debreczynu. Niestety jest, ale autobus zastępczy, bez luków bagażowych, więc nie mamy szans. Jedziemy przed siebie, chociaż nie wiemy dokładnie gdzie - mapę Węgier zostawiliśmy w samochodzie. W końcu pojawiają się znaki na Debreczyn, na szczęście nie szosą z zakazem rowerów. Mamy 50 km do celu. Maćka powoli bierze kryzys, bo praktycznie w ogóle nie spaliśmy tej nocy jadąc w pociągu. Ja jakoś daję radę, żeby nie zasnąć ciągle sobie śpiewam :P Tempo też jest dobre, bo już nie ma górek, cały czas jest płasko. Ale jest też trochę nudno, bo ciągle ten sam krajobraz - pola pszenicy, czy słoneczników.





W Hosszúpályi robimy pierwszą przerwę, Maciek jest już padnięty.





Do Debreczynu mamy już niedaleko.
Ok. 9:30 docieramy na parking. Mieliśmy obawy, czy auto jeszcze stoi, bo w końcu staliśmy na niestrzeżonym parkingu, ale na szczęście było wszystko w porządku, autko całe i zdrowe, jedynie lekko przykurzone.
Pakujemy swoje rzeczy i rowery przez dobrą godzinę i w końcu ruszamy.
Postanowiliśmy podjechać autem jeszcze raz do Rumunii na małe zakupy. Nadrabiamy 120 km, ale wracamy z 2 arbuzami, melonem, 3 kilogramami pomidorów, workiem ziemniaków i chyba z 10 słoikami miodu. Jeżeli jest się autem, to naprawdę polecam zaopatrzyć się w ich wyroby, bo są po prostu pyszne i zupełnie inne w smaku, niż te, w które zaopatrujemy się w sklepach w Polsce.

Czas nagli, pora wracać do Polski. Ja prowadzę, Maciek śpi. Jedziemy przez Węgry i zahaczamy o Miszkolc-Tapolca. Podjeżdżamy na termy jaskiniowe Barlang-Fürdö. Super! Baseny zlokalizowane są w skalnych korytarzach i grotach, panuje przyjemny półmrok.









Wśród ludzi wzbudzamy sensację swoją opalenizną :P



Niestety na relaks nie mamy dużo czasu, bo za chwilę basen zamykają.
Idziemy sobie na lángos, czyli węgierski specjał.



Czas znów się zbierać, bo robi się późno. Jak zwykle ja prowadzę, dopiero w nocy pozwalam jechać Maćkowi, bo ja już zasypiam za kierownicą. Zmieniamy się tak parę razy, aż w końcu na Słowacji postanawiamy się trochę przespać w aucie.
Przekraczamy granicę w Łysej Polanie. Maciek znów śpi, a ja jak zwykle mam szczęście i wypatruję jelenia tuż przy drodze. Piękny :)
Ok 8:00 docieramy do Katowic cali i zdrowi.


Dzień 12: Porumbacu de Jos - Sibiu

Poniedziałek, 7 lipca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: 42.36 Km teren: 0.00 Czas: 02:59 km/h: 14.20
Pr. maks.: 45.50 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: 526kcal Podjazdy: 130m Sprzęt: Kross Level A2 XT Aktywność: Jazda na rowerze
Dziś pobudka o 7:30. Oj, ciężko było tak wcześnie wstać, człowiek chciałby w końcu odpocząć, ale jednak nie chcieliśmy za długo korzystać z gościnności gospodarza, kiedy ten już zaczynał pracę i sprzedawał rośliny.
Jesteśmy bez śniadania, zbieramy się i ruszamy do Sibiu. Na początku jest z górki, ale po paru kilometrach zaczyna się znów podjazd, a potem zjazd. I tak parę razy.



Jedziemy sobie spokojnie, aż tu nagle wyrasta nam znak "zakaz rowerów". Maciek nigdzie nie zjeżdża, więc jadę za nim prosto, mając nadzieję, że będzie to jakiś krótki odcinek. Kolejne 5 km mija i znów widzimy "zakaz rowerów". Ja juz jestem wkurzona, bo Maciek jedzie dalej ignorując ten znak. A ja myślę tylko o tym, żeby żadnej policji nie spotkać. Nagle widzimy znak informacyjny, że do Sibiu zostały 4 km. Żadnej drogi bocznej nie ma, nie ma gdzie zjechać, więc pędzimy, byle jak najprędzej znaleźć się w Sibiu. Po jakiś 10 km odpowiednika naszej DTŚ zjeżdżamy na normalną ulicę. Jesteśmy już w Sibiu, podjeżdżamy pod Auchan na zakupy, bo jesteśmy już strasznie głodni. Chwilę odpoczywamy i podjeżdżamy na dworzec kolejowy.
Nie ma niestety żadnych konkretnych połączeń do Oradei (czyt. połączeń z możliwością przewozu roweru), ani też do Hunedoara, gdzie znajduje się zamek wart odwiedzenia. W końcu po długich namysłach, kupujemy bilety do Alba Iulia, zawsze to bliżej granicy. Pociąg mamy dopiero za 4 godziny, więc jedziemy na Rynek.









Krążymy troszkę, aż w końcu siadamy sobie na ławce. Zbieramy się po 10 minutach, bo jest straszny upał, a nie ma się gdzie schować, więc jedziemy znów na dworzec. Tam nie może się odczepić od nas jedna cyganka, która żebrała o pieniądze dla dziecka. Co dziwne - dobrze mówiła po angielsku, a mimo to wolała żebrać, niż pójść do pracy.
Na pociąg czekamy i czekamy, w końcu podjeżdża wcześniej, więc pakujemy się z rowerami do środka. I dobrze, że wsiedliśmy wcześniej, bo przed samym odjazdem pociąg był już pełny. Szczęście mamy również dlatego, że podjechał odpowiednik naszego Elfa, więc nie musieliśmy się gnieść między wagonami.
Po 3 godzinach dojeżdżamy do Alba Iulia. Na stacji okazuje się, że jest pociąg do Oradei z przesiadką w Cluj-Napoca, i to za chwilę. Za bilety płacę niestety 200 lei, ale dzięki temu szybciej będziemy przy granicy.
Pociąg podjeżdża po kilku minutach opóźnienia, niestety całkowicie nieprzystosowany do przewozu rowerów. Gnieciemy się w wąskim przejściu na końcu składu pociągu. Maciek pilnuje rowery, a ja siedzę z bagażami. Jeszcze jakaś babka ma do mnie pretensje, że bagaże na siedzeniu (półki nad siedzeniami są małe), a ona chciała by usiąść, akurat przy mnie, mimo że wokół pełno wolnych miejsc. Udałam, że nie wiem o co chodzi i zaczęłam gadać coś po polsku, ktoś się zapytał dokąd jadę, więc jak odpowiedziałam, że do Cluj-Napoca, to dała mi spokój i nawet się uśmiechnęła.
Po 21:00 w końcu dojeżdżamy na miejsce, jednak przesiadkę do Oradei mamy dopiero o 2:13. Jedziemy do centrum Cluj-Napoca, zwiedzamy trochę. Zadziwiło mnie, ile ludzi o tej porze chodziło jeszcze po mieście, spotykało się ze znajomymi. Zupełnie inaczej, niż nasze wymarłe nocą Katowice.







Wracamy z powrotem na dworzec, po drodze zahaczając jeszcze o sklep i kupując pyszne, rumuńskie ciastka.

Dzień następny...



Dzień 11: Droga Transfogaraska - Porumbacu de Jos

Niedziela, 6 lipca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: 62.08 Km teren: 0.00 Czas: 04:32 km/h: 13.69
Pr. maks.: 54.20 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: 1222kcal Podjazdy: 1460m Sprzęt: Kross Level A2 XT Aktywność: Jazda na rowerze
Chcieliśmy wstać o 7:00, jednak nie wyszło i do 8:00 ciągle klikałam drzemkę :P Zbieramy się i o 9:00 ruszamy. Do Balea Lac, czyli punktu kulminacyjnego naszej wycieczki mamy tylko 15 kilometrów. Po płaskim co by to było dla mnie, ale widząc tą górę i mając świadomość, że do pokonania mamy 800 metrów w pionie, to nie jest "tylko", ale "aż"...
Gdy ruszamy, to od razu zaczyna się podjazd i już mamy dość :P Po chwili dojeżdżamy na wysokość 1285 m.n.p.m.



W końcu powoli odsłania się trasa, którą będziemy jechać. Widoki są nie do opisania, jeden zakręt, drugi zakręt, a gdzie tam szczyt. Kręcimy i kręcimy, myślami już jesteśmy na górze.
Co jakiś czas mijamy tunele, które mają chronić przed spadającymi kamieniami.











Śniadania dziś nie jedliśmy, niestety nie mieliśmy już żadnych zapasów, a sklepów w miejscu, w którym spaliśmy, nie było.
Na szczęście na jakimś 7 kilometrze znajduje się hotel i restauracja Cabana Capra. Polecam ze względu na piękne widoki, chociaż cenowo wiadomo jak to bywa w hotelach. Idziemy coś zjeść, bo ciężko z naszymi zapasami jedzenia, a w brzuchach już burczy.
Najedzeni ruszamy w dalszą drogę. Z hotelu już widać w oddali wodospad Capra (Capra Cascadă), robi wrażenie, jednak dzielą nas od niego jakieś 3 serpentyny :)







Dojeżdżamy w końcu pod wodospad, znajdujemy się już na 1690 m.n.p.m.





Jedziemy dalej, bo czasu coraz mniej, a i chmury się zebrały, wierzchołki w nich się pochowały. Jesteśmy też już trochę zmęczeni i co kilometr robimy chwilę przerwy. Za nami piękne widoki na serpentyny, które pokonaliśmy.





Przed sobą widzimy kolejne tunele, które mają chronić przed luźnymi kamieniami - ale zanim tam dojedziemy, to jeszcze minie :)



Przeraża nas ta odległość, którą mamy do pokonania, a niby to tylko 5 km zostało.



Słupki są bardzo dobrym pomysłem, człowiek wie, gdzie się mniej więcej znajduje i ile mu jeszcze drogi do celu zostało.

W końcu odsłania się nam jakiś budynek, już myślę, że to jest nasz cel.





Do budynku mamy jeszcze trochę drogi, po drodze mijamy konie, które beztrosko pasą się przy drodze :) Nie zjadły mnie, dostały nawet cukier w kostkach :P







W końcu dojeżdżamy do budynku, który widzieliśmy z oddali i okazuje się, że jest to chatka ratowników, odpowiednik naszego TOPR-u, znajdująca się na wysokości 2000 m.n.p.m. Czyli jeszcze to nie to :)
Pytamy się, czy mają jakieś pamiątkowe pieczątki, jednak nic takiego nie posiadają. Niestety nie jest tak, jak w schroniskach w Tatrach, czy Beskidach.

Mijamy dalej kolejne tunele, chroniące przed kamieniami, które widzieliśmy już z dołu. Nie wyobrażam sobie, co się czuje, jak taki wielki głaz spadłby prosto na drogę...





W końcu dojeżdżamy do tunelu pod górą Paltinul. Tunel ten jest najwyżej położonym i najdłuższym tunelem w Rumunii. Ma długość 887 m, a jego wyloty znajdują się na wysokości 2025 i 2042 m n.p.m. Oddziela on dwie krainy - Argeş i Sibiu.
Tam chwilę odpoczywamy, podziwiamy widoki, w tym drogę, którą wjeżdżaliśmy.



W końcu czas się zbierać. Trzeba zobaczyć co kryje się za tunelem.





Po wyjeździe z tunelu znajdujemy się już w Bâlea Lac. Udało się, cel został osiągnięty! :) Czuję się dumna, że przejechałam tyle kilometrów, szczególnie, że były to góry i to nie byle jakie. Dałam radę, nie poddawałam się, mimo że było ciężko, to kręciłam tą korbą, z roweru nie schodziłam :)

A gdy z tunelu wyjechałam, to byłam w szoku, zupełnie inny krajobraz. Widok przepiękny, kolejne góry, jeziorko, śniegu nawet trochę się ostało. Bajka nie do opisania, chciałoby się zostać tam na zawsze.



Jezioro Bâlea jest jeziorem polodowcowym o powierzchni 4,65 ha, jego maksymalna głębokość wynosi 11,35 m. Położone jest one na wysokości 2034 m.n.p.m.





Po drugiej stronie spotykamy trochę polaków, rozmawiamy również z motocyklistami, którzy dziwili się, że wjechaliśmy tu na rowerach :)
Idziemy zwiedzać, oglądać kramy. Kupuję grilowaną kukurydzę, która na takiej wysokości i po takim wysiłku smakuje niebiańsko :P
Szukamy schroniska, jednak doszukać się nie możemy, same restauracje. Jak już wcześniej pisałam - nie są to takie typowe schroniska jak w naszych polskich górach.
Idziemy na taras widokowy i oniemiejemy. Widok zapiera dech w piersiach, coś niesamowitego - tamtędy będziemy zjeżdżać.







Idziemy jeszcze chwilę posiedzieć, nacieszyć się widokami i w drogę, bo jest już godzina 17:00.
Ubieramy się i zaczynamy zjeżdżać, co jakiś czas przystając na sesję fotograficzną.







Jedzie się bardzo fajnie, chociaż trzeba uważać na hamulce i na to, aby z trasy nie wypaść. Niestety trasa nie jest wszędzie zabezpieczona i w razie niewyhamowania na zakręcie, można nawet pożegnać się z życiem. Dlatego ja wolę nie szaleć, trzymam się okolic 40 km/h.









Za nami coraz bardziej się chmurzy, znikają góry, które jeszcze godzinę temu widzieliśmy. Pokonujemy kolejne serpentyny, cieszymy się zjazdem.
Dojeżdżamy do polanki, na której pasły się owce. Maciek jest w swoim żywiole, o tym marzył i gadał przez całą wyprawę - żeby tylko znaleźć się wśród owiec :)











Mijamy ostatnie ochronne tunele, chmury całkowicie zawładnęły górami, a my wjeżdżamy w las i z sentymentem patrzymy na to, co za nami.









Zjeżdżamy już trochę szybciej, bo i serpentyn jest coraz mniej.





W końcu wyjeżdżamy na płaską drogę. Zaczyna powoli kropić, więc spieszymy się, żeby znaleźć jakiś nocleg. Jeszcze raz odwracamy się i nie możemy nadziwić się, że tam byliśmy, tam wjechaliśmy...



Mijamy miasteczko Cârțișoara z nadzieją, że znajdziemy jakiś napis "cazare", ale niestety - nic z tych rzeczy nie ma. Jedziemy więc dalej i dojeżdżamy do głównej drogi łączącej Brașov - Sibiu. Kupujemy picie na stacji benzynowej i podjeżdżamy pod pensjonat, który się tu znajduje. Jest już przed 20:00, więc trzeba by było znaleźć jakiś nocleg. Dowiadujemy się, że wynajęcie pokoju kosztuje 100 lei, więc rezygnujemy, dla nas jest to za dużo.
Jedziemy dalej, mijamy Scoreiu, ale tam też nie ma żadnych pokojów do wynajęcia, nic. To samo w Porumbacu de Jos. Jedziemy przez jakieś pola, zaczyna kropić mocniej. Mijamy małe centrum ogrodnicze, Maciek postanawia tam zapytać się, czy moglibyśmy rozbić namiot. Facet się zgadza, dajemy mu za to paczkę papierosów. Rozbijamy namiot, mamy również do dyspozycji wodę z węża. Gotujemy zupkę, ostatnie co mamy do jedzenia i kładziemy się spać.

Dzień następny...



Dzień 10: Căpățânenii Ungureni - Droga Transfogaraska

Sobota, 5 lipca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: 47.56 Km teren: 0.00 Czas: 03:40 km/h: 12.97
Pr. maks.: 49.40 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: 583kcal Podjazdy: 1390m Sprzęt: Kross Level A2 XT Aktywność: Jazda na rowerze
Oj, co to była za noc... Położyłam się wcześniej z myślą, że się przed ciężkim dniu wyśpię, ale niestety nie wyszło.
O 1:00 obudziłam się i wyszłam za potrzebą. Było ciemno i zimno, ale widok świecących gwiazd był niesamowity, to co widać nocą w mieście to jest nic. Weszłam do namiotu, ale długo nie mogłam zasnąć, miałam jakieś złe przeczucia i wrażenie, że ktoś kręci się wokół namiotu. Mogły to być psy, bo wczoraj na polance kręciło się ich z pięć. Leżałam dość długo, potem jeszcze psy zaczęły szczekać. Na początku to zignorowałam, bo przecież to normalne, że psy szczekają, nawet w nocy :) Potem się zaniepokoiłam, bo szczekać nie przestawały, na dodatek ktoś zaczął świecić latarką wokół. Maciek wyjrzał z namiotu i podobno zobaczył tego gospodarza latającego z latarką i wielkim badylem. Następnie zobaczył świecące oczy i jak się okazało - był to niedźwiedź! Wszystkiego się spodziewałam, lisów, dzików, nawet zombie, ale nie niedźwiedzia... Niedźwiedź przyszedł sobie na kolację, wywalił kubeł ze śmieciami, potem przeszedł przez rzeczkę i szedł przez krzaki zaraz za rzeczką. Ja byłam cała spanikowana, ale wyjrzałam z namiotu i faktycznie zobaczyłam niedźwiedzia może jakieś 15 metrów od naszego namiotu... Tak byłam zestrachana, że nawet zdjęcia nie zrobiłam :P Niedźwiadek widać że młody, bo jeszcze nie taki duży. Dobrze, że matka się nie pojawiła... No ale już wiem czemu spać nie mogłam... Musiał chodzić wokół namiotu, bo worek ze śmieciami, który zostawiliśmy obok był cały rozwalony.
W końcu niedźwiedź zniknął, a ja jakoś zasnęłam. Pobudka o 7:30. Ciężko mi było wstać, jeszcze z tego niewyspania i nerwów głowa i ucho mnie bolały...
Po otwarciu namiotu dostrzegamy kolejnego psa, który przez całą noc nas pilnował.



A tu zdjęcie rzeczki, obok której się rozbiliśmy, a za którą szedł sobie niedźwiadek :)



Zebraliśmy się i ruszyliśmy. Minęliśmy miejsce wypoczynku dla turystów, na którym też wszystkie kubły były poprzewracane. Przejeżdżamy koło ruin Zamku Poienari, ale nie wchodzimy na niego, bo jest sporo schodów do pokonania, rowerów z rzeczami na dole nie zostawimy, poza tym spieszy się nam trochę.



W końcu wjeżdżamy w las, zaczynają się malutkie przepaście, dwa mosty i dwa tunele. Ogólnie z kondycją jeszcze jest ok. Nabieramy wysokości, przechodzimy przez most, który dla samochodów jest zamknięty.











Na 10 kilometrze przejeżdżamy przez tunel i ukazuje się nam wielka tama, a po lewej stronie wśród gór na wysokości 839 m.n.p.m. znajduje się Jezioro Vidraru.









Oczów nie możemy nacieszyć, taki piękny widok. Idziemy jeszcze pojedynczo na taras widokowy, możemy tamę podziwiać z góry - widok niesamowity.





Żeby jechać dalej należy okrążyć jezioro. Do wyboru są dwie ścieżki: szutrowa i asfaltowa droga 7C. Jedziemy obejrzeć, jak ta szutrowa ścieżka wygląda, bo jest troszeczkę krótsza od tej asfaltowej.





Mimo wszystko wybieramy asfalt, z sakwami na pewno dużo łatwiej się jedzie. Zaczynają się górki. Jedziemy pod górę, żeby zjechać w dół i to wszystko wokół jeziora. Mijają nas dwaj rowerzyści, z którymi przez najbliższe kilometry będziemy się ciągle mijać.
Po drodze mamy przerwę techniczną na nasmarowanie łańcuchów. Podchodzi do nas bezpańska suczka, widać było, że niedawno się oszczeniła. Idę dalej i moim oczom ukazują się malutkie pieski, słodkie.







W Rumunii bezpańskie psy to codzienność, spotyka się je praktycznie na każdym kroku.

Na liczniku już 30 km, a my nadal nie widzimy tych serpentyn. Do celu, czyli Bâlea Lac mamy drugie tyle, ale końca nie widać, serio. Zrobiliśmy kolejne 10 km i jesteśmy już zmęczeni. W końcu 10 dni jazdy bez dnia odpoczynku daje się we znaki. Odpoczywamy chwilę przy mini-wodospadzie.





Do celu mamy 20 km, a jest już godzina 16:00. Postanawiamy przespać się przed głównym podjazdem i z rana wypoczęci wyruszyć. Dojeżdżamy do jakiś zabudować, 15 km przed Bâlea Lac. Dopiero tu coś się odsłania, ale nie całkowicie. Zatrzymujemy się na wysokości ok. 1200 m.n.p.m. Wynajmujemy pokój za 80 lei. Sklepów tu niestety żadnych nie ma, więc zmuszeni jesteśmy iść na obiad. Próbuję rumuńskich specjałów - zamawiam w ciemno mamałygę i mici. Dostaję malutkie kiełbaski + jakieś inne mięso, mamałygę, czyli potrawę z mąki kukurydzianej (pełni rolę podobną jak ziemniaki w Polsce) i sadzone jajko, wszystko polane dużą ilością masła. Cóż, nie było to złe, ale ja akurat za mięsem nie przepadam, więc na pewno więcej czegoś takiego nie zamówię.

Dzień następny...




Dzień 9: Câmpulung - Căpățânenii Ungureni

Piątek, 4 lipca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: 67.52 Km teren: 0.00 Czas: 04:46 km/h: 14.17
Pr. maks.: 56.60 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: 1094kcal Podjazdy: 940m Sprzęt: Kross Level A2 XT Aktywność: Jazda na rowerze
Pobudka jak zwykle, chociaż ciężko dziś było wstać. Powoli się zbieramy, chociaż z okna widać chmury. Mam nadzieję, że nie będzie padać.



Po śniadaniu wyjeżdżamy. Gość z Motelu powiedział nam, że do Curtea de Argeș mamy ok. 30 km i 6 górek, czyli 6 podjazdów i 6 zjazdów. I faktycznie prawie tak było, pomylił się w kilometrach, bo przejechaliśmy trochę więcej.
I tak jedziemy, 8% pod górę i zjazd, pod górę i zjazd. Na drodze tym razem spotykamy konie.





Wymęczeni trochę byliśmy, zwłaszcza że poranne chmurki gdzieś się podziały, a słońce prażyło.





W końcu po męczarniach dojeżdżamy do Curtea de Argeș.



Jedziemy w stronę Trasy Transfogaraskiej i chcemy znaleźć jakiś nocleg na campingu. Jedziemy i jedziemy, aż dojeżdżamy do Căpățânenii Ungureni. Tu pojawia się znak, że znajdujemy się na Trasie Transfogaraskiej, czyli 7c.
Szosa Transfogaraska otwarta jest jedynie w sezonie letnim, od 15 czerwca do 15 września, ale to również zależy od warunków atmosferycznych, gdyż na wysokości 2000 m.n.p.m. często jeszcze latem zalega śnieg. Z tablicy dowiadujemy się, że droga jest otwarta (deschis) :)



Spotykamy tu dwóch sakwiarzy, chyba Rumunów, których pytamy się o jakiś camping, albo miejsce do rozbicia namiotu. Mówią, że niedaleko jest jakiś domek i tam gospodarz pozwoli nam rozbić namiot. Domek minęliśmy, postanowiliśmy jechać dalej. Przejeżdżamy obok małej polanki z napisem privat, na której stoją dwa samochody z przyczepami campingowymi. Pytamy się gościa, który akurat sprzedaje tam jakieś nalewki i owoce o możliwość rozbicia namiotu. Na migi udało się dogadać - można rozbić namiot za 5 lei, jutro rano ktoś będzie zbierał kasę, gdyż ten gość właścicielem nie jest. Super, nocleg tani, obok przepływa sobie rzeczka, więc możemy się obmyć i schłodzić napoje. Miejsca na rozbicie namiotu też mamy sporo :)



Jemy kolację, Maciek robi jeszcze małe ognisko.
Jutro zamierzamy przejechać Drogę Transfogaraską, więc kładziemy się wcześniej spać, by nabrać sił.
A tu jeszcze nasi wieczorni kompani :)



Dzień następny...




Dzień 8: Bran - Câmpulung

Czwartek, 3 lipca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: 59.46 Km teren: 0.00 Czas: 04:14 km/h: 14.05
Pr. maks.: 52.70 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: 917kcal Podjazdy: 910m Sprzęt: Kross Level A2 XT Aktywność: Jazda na rowerze
Rano żegnamy się z Bran i wsiadamy na rowery. Droga zaczyna znów piąć się do góry i tak przez następne 16 kilometrów.







Widoki piękne, zwłaszcza że wjeżdżamy na sam szczyt pierwszej górki i już dalej jedziemy z jednej na drugą bez zbędnego zjeżdżania w niziny.



W końcu po tych 16 kilometrach widzimy zjazd. Jest to chyba najlepsza część wycieczki, chociaż trzeba nie przesadzać z prędkością na zakrętach, bo barierki nic nie dadzą. W tym miejscu przekraczamy okręg Brașov i Argeș.







Po zjeździe znów podjazd. Po drodze spotykamy 5 rowerzystów z Polski - rozpoznali nas po mojej fladze, na coś się przydała :) Wymieniamy się informacjami o drodze, życzymy przyjemnej podróży i jedziemy dalej.
Przed nami górki i podjazdy, a za nami coraz bardziej się chmurzy.



Podczas sesji zdjęciowej żuczka zaczyna kropić, więc zbieramy się w dalszą drogę.





Dojeżdżamy do Valea Mare Pravăț - małej miejscowości, w której znajduje się Mateias Mausoleum.





Jest to monumentalny pomnik poświęcony żołnierzom rumuńskim poległym w czasie I wojny światowej. W mauzoleum znajduje się 31 krypt, w których spoczywa około 2,3 tysiąca żołnierzy.



Zjeżdżamy na dół. W Valea Mare Pravăț zaczyna kropić coraz bardziej, więc kryjemy się pod wiatą przystankową. I w tym momencie nagle zaczyna lać, więc nie mamy wyboru i czekamy.



Po jakichś 10 minutach na szczęście padać przestaje. Zbieramy się, jest godz. 16:00, chcemy w Câmpulung znaleźć nocleg, bo robi się ciemno i zaczyna grzmieć. Jedziemy przez miasto, ale nic nie ma. Jeszcze podjeżdżamy do Lidla na małe zakupy. Burza jest zaraz za nami. Wyjeżdżamy z Lidla i zaczyna kropić. Dalej jedziemy przez Câmpulung, ale żadnego "cazare" nie widać. W pewnym momencie na dodatek zrywam łańcuch i przy okazji zaczyna mocniej padać. To trzeba mieć szczęście :P
Kryjemy się pod zadaszeniem budynku przedszkola. Siedzimy tam z pół godziny, Maciek mi naprawia łańcuch. Na szczęście wyjęliśmy peleryny, bo za chwilę wychodzą dwie babki z przedszkola i informują, że zamykają bramę przedszkola i już dłużej tu stać nie możemy. Wyjechaliśmy, ale lało nadal, więc praktycznie od razu mamy przemoczone buty. Jedziemy i jedziemy, a nadal zero szansy na nocleg. W końcu na końcu Câmpulung znajdujemy Motel  Pomicom i za 70 lei możemy zanocować. Pokój taki sobie, ale przynajmniej nie pada nam na głowę. Suszymy się i korzystamy z należnego odpoczynku.

Dzień następny...




Dzień 7: Brașov - Bran

Środa, 2 lipca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: 43.69 Km teren: 0.00 Czas: 02:59 km/h: 14.64
Pr. maks.: 35.70 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: 479kcal Podjazdy: 290m Sprzęt: Kross Level A2 XT Aktywność: Jazda na rowerze
Dziś pobudka o 8:00 i szybkie pakowanie, by móc zobaczyć jeszcze Brașov. Jedziemy pod wzgórze, na którym z daleka widać napis "Brasov" wzorowany na słynnym zapisie "Hollywood".



Podjeżdżamy jeszcze obejrzeć Rynek i Czarny Kościół Braszowski (Biserica Neagră / Black Church).







Następnie kierujemy się na Pitești i ostatecznie wyjeżdżamy z Brașov. Przed sobą mamy piękne i potężne górki, za parę dni tam pewnie będziemy. Wjeżdżamy do Râșnov, gdzie podziwiamy potężny chłopski zamek obronny.





Nie wjeżdżamy na górę z powodu lenistwa, poza tym trochę nam się spieszy :P
Jedziemy dalej, droga na szczęście jest prawie płaska. Można po drodze również spotkać pasące się osły, tak uparte, że nie chcą zejść z drogi :)







Jedziemy dalej, aż wjeżdżamy do Bran. Tutaj również znajduje się zamek, na którym wedle niektórych przekazów (ale nie jest to potwierdzone) mieszkał Vlad Dracul (przydomek ten znaczy Diabeł). Słynął on z niezwykłego okrucieństwa wobec wszystkich swoich przeciwników, a nawet poddanych. Jego postać była pierwowzorem powstania postaci wampira Drakuli.


(w oddali widać zamek)



Nie planujemy się tu zatrzymywać, więc jedziemy dalej, ale po 3 kilometrach zatrzymujemy się przy sklepie, żeby kupić coś do picia. Tam po krótkiej rozmowie postanawiamy zawrócić i zwiedzić zamek. Szukamy jakiegoś pokoju do wynajęcia, znajdujemy w końcu za 80 lei. Tanio może nie jest, ale nic tańszego pewnie nie znajdziemy. Zostawiamy rzeczy i rowery, przebieramy się i idziemy zwiedzić zamek. Koszt dla osoby dorosłej to 25 lei, bilet studencki natomiast kosztuje mnie tylko 10 lei.
Zamek w miarę ciekawy, pełno w nim zakamarków i komnat, a na dziedzińcu znajduje się głęboka studnia.











Po zwiedzaniu obchodzimy jeszcze ogród i idziemy na targ.





Dziś zamiast konkretnego obiadu zwykły kebab, zakupy i na zasłużony odpoczynek. Siedzimy sobie jeszcze na ogródku przed domkiem, a na wieczór Maciek robi pyszną jajecznicę.





Dzień następny...



Dzień 6: Gheorgheni - Miercurea-Ciuc

Wtorek, 1 lipca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: 65.13 Km teren: 0.00 Czas: 03:34 km/h: 18.26
Pr. maks.: 54.80 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: 890kcal Podjazdy: 130m Sprzęt: Kross Level A2 XT Aktywność: Jazda na rowerze
Poranek nas przywitał chmurami, w nocy chyba padało, a przynajmniej mi się tak wydawało, bo wokół nic mokrego jednak nie było. Spakowaliśmy się, zjedliśmy śniadanie i pożegnaliśmy się z Melanią. Udało nam się zrobić pamiątkowe zdjęcie, nawet pies się załapał :)



No to w drogę. Kierujemy się na Miercurea-Ciuc, ale po 8 km zaczyna kropić, więc kryjemy się pod namiotem przed czyjąś bramą. Na szczęście babka, mimo że nas widzi, nie wygania nas. Ubieramy się w peleryny, zakładamy pokrowce na sakwy i czekamy. Mija 10 minut, 20 minut, a tu dalej leje, więc my dalej stoimy.





Trochę się przejaśnia, ale nie tam, gdzie jedziemy. W końcu po 40 minutach dochodzimy do wniosku, że bez sensu jest czekanie. Ulewa zelżał, teraz tylko kropi, więc ruszamy. Po paru kilometrach przestaje padać. Po drodze mijamy rowerzystę z sakwami, który do nas zagaduje na postoju. Imienia niestety nie pamiętam, ale okazuje się on Węgrem, który aktualnie mieszka w Rumunii, bo tutaj studiuje prawo. Był także na Erasmusie w Krakowie. Jedziemy razem jakieś 30 kilometrów, bardzo fajnie nam się jedzie. W Racu rozstajemy się, my jedziemy prosto do Miercurea-Ciuc, a nasz towarzysz odbija w lewo i jedzie do kolegi, który go przenocuje.
Dojeżdżamy do Miercurea-Ciuc. Tam szukamy pociągu i w końcu z małą pomocą docieramy. Kupujemy bilety do Brașov, pociąg mamy dopiero za 1,5h. Z uwagi na to, że jeszcze mamy trochę czasu, to idziemy na pizzę. Usiedliśmy sobie pod parasolami i zamówiliśmy dużą pizzę ze szpinakiem. Czekaliśmy strasznie długo, co już mnie trochę wkurzyło. W końcu po 40 minutach przychodzi kelnerka i podaje nam 2 pizze... Tłumacze jej, że mówiłam, że chcemy jedną dużą pizzę na nas dwoje (rozmawiałyśmy po angielsku), ona zaś mi wmawiała, że mówiłam o dwóch. Wkurzyłam się strasznie, bo po angielsku liczyć jeszcze umiem. Nie było mowy, żebyśmy wzięli tylko jedną pizzę, więc drugą wzięliśmy na wynos. Jeszcze przy płaceniu babka spojrzała na nas z taką miną jakby spodziewała się napiwku... Wkurzona byłam strasznie, ale cóż. Jedziemy szybko na pociąg, który niestety okazuje się bez przedziału dla rowerów. Gnieździmy się z tyłu pociągu, drzwi co chwilę same się otwierają.



W ogóle cały pociąg to porażka, brudny, zniszczony, odrapany.



Na szczęście widoki fajne :)







Po dwóch godzinach w końcu docieramy do Brașov. Wypakowujemy rowery i szukamy noclegu. Niestety z noclegiem jest ciężko w takim wielkim mieście. W hotelu obok dworca zażyczyli sobie 109 lei za pokój, więc dla nas trochę dużo. Jeździmy po mieście i szukamy dalej, ale niestety nic nie ma. Był jeden pensjonat, ale zażyczyli sobie dużo więcej niż w przydworcowym hotelu. Nawet poszukiwania na necie przez moich rodziców nic nie dają, więc postanawiamy jechać do wcześniej odwiedzonego hotelu. Z ciężkim sercem wydaję pieniądze na hotel... Rowerów do pokoju niestety nie możemy wziąć, ale zostawiamy spięte na korytarzu przed pokojem. Pokój znośny z widokiem na dworzec :P Idziemy zrobić małe zakupy w pobliskiej galerii i do pokoju odpoczywać :)

Dzień następny...



kategorie bloga

Moje rowery

Raymon E-Sevenray 7.0 365 km
Kross Level A2 XT 10785 km
Merida Crossway 100-d 1176 km

szukaj

archiwum