Dzień 12: Porumbacu de Jos - Sibiu
Poniedziałek, 7 lipca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: | 42.36 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:59 | km/h: | 14.20 |
Pr. maks.: | 45.50 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | 526kcal | Podjazdy: | 130m | Sprzęt: Kross Level A2 XT | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dziś pobudka o 7:30. Oj, ciężko było tak wcześnie wstać, człowiek chciałby w końcu odpocząć, ale jednak nie chcieliśmy za długo korzystać z gościnności gospodarza, kiedy ten już zaczynał pracę i sprzedawał rośliny.
Jesteśmy bez śniadania, zbieramy się i ruszamy do Sibiu. Na początku jest z górki, ale po paru kilometrach zaczyna się znów podjazd, a potem zjazd. I tak parę razy.
Jedziemy sobie spokojnie, aż tu nagle wyrasta nam znak "zakaz rowerów". Maciek nigdzie nie zjeżdża, więc jadę za nim prosto, mając nadzieję, że będzie to jakiś krótki odcinek. Kolejne 5 km mija i znów widzimy "zakaz rowerów". Ja juz jestem wkurzona, bo Maciek jedzie dalej ignorując ten znak. A ja myślę tylko o tym, żeby żadnej policji nie spotkać. Nagle widzimy znak informacyjny, że do Sibiu zostały 4 km. Żadnej drogi bocznej nie ma, nie ma gdzie zjechać, więc pędzimy, byle jak najprędzej znaleźć się w Sibiu. Po jakiś 10 km odpowiednika naszej DTŚ zjeżdżamy na normalną ulicę. Jesteśmy już w Sibiu, podjeżdżamy pod Auchan na zakupy, bo jesteśmy już strasznie głodni. Chwilę odpoczywamy i podjeżdżamy na dworzec kolejowy.
Nie ma niestety żadnych konkretnych połączeń do Oradei (czyt. połączeń z możliwością przewozu roweru), ani też do Hunedoara, gdzie znajduje się zamek wart odwiedzenia. W końcu po długich namysłach, kupujemy bilety do Alba Iulia, zawsze to bliżej granicy. Pociąg mamy dopiero za 4 godziny, więc jedziemy na Rynek.
Krążymy troszkę, aż w końcu siadamy sobie na ławce. Zbieramy się po 10 minutach, bo jest straszny upał, a nie ma się gdzie schować, więc jedziemy znów na dworzec. Tam nie może się odczepić od nas jedna cyganka, która żebrała o pieniądze dla dziecka. Co dziwne - dobrze mówiła po angielsku, a mimo to wolała żebrać, niż pójść do pracy.
Na pociąg czekamy i czekamy, w końcu podjeżdża wcześniej, więc pakujemy się z rowerami do środka. I dobrze, że wsiedliśmy wcześniej, bo przed samym odjazdem pociąg był już pełny. Szczęście mamy również dlatego, że podjechał odpowiednik naszego Elfa, więc nie musieliśmy się gnieść między wagonami.
Po 3 godzinach dojeżdżamy do Alba Iulia. Na stacji okazuje się, że jest pociąg do Oradei z przesiadką w Cluj-Napoca, i to za chwilę. Za bilety płacę niestety 200 lei, ale dzięki temu szybciej będziemy przy granicy.
Pociąg podjeżdża po kilku minutach opóźnienia, niestety całkowicie nieprzystosowany do przewozu rowerów. Gnieciemy się w wąskim przejściu na końcu składu pociągu. Maciek pilnuje rowery, a ja siedzę z bagażami. Jeszcze jakaś babka ma do mnie pretensje, że bagaże na siedzeniu (półki nad siedzeniami są małe), a ona chciała by usiąść, akurat przy mnie, mimo że wokół pełno wolnych miejsc. Udałam, że nie wiem o co chodzi i zaczęłam gadać coś po polsku, ktoś się zapytał dokąd jadę, więc jak odpowiedziałam, że do Cluj-Napoca, to dała mi spokój i nawet się uśmiechnęła.
Po 21:00 w końcu dojeżdżamy na miejsce, jednak przesiadkę do Oradei mamy dopiero o 2:13. Jedziemy do centrum Cluj-Napoca, zwiedzamy trochę. Zadziwiło mnie, ile ludzi o tej porze chodziło jeszcze po mieście, spotykało się ze znajomymi. Zupełnie inaczej, niż nasze wymarłe nocą Katowice.
Wracamy z powrotem na dworzec, po drodze zahaczając jeszcze o sklep i kupując pyszne, rumuńskie ciastka.
Dzień następny...
Jesteśmy bez śniadania, zbieramy się i ruszamy do Sibiu. Na początku jest z górki, ale po paru kilometrach zaczyna się znów podjazd, a potem zjazd. I tak parę razy.
Jedziemy sobie spokojnie, aż tu nagle wyrasta nam znak "zakaz rowerów". Maciek nigdzie nie zjeżdża, więc jadę za nim prosto, mając nadzieję, że będzie to jakiś krótki odcinek. Kolejne 5 km mija i znów widzimy "zakaz rowerów". Ja juz jestem wkurzona, bo Maciek jedzie dalej ignorując ten znak. A ja myślę tylko o tym, żeby żadnej policji nie spotkać. Nagle widzimy znak informacyjny, że do Sibiu zostały 4 km. Żadnej drogi bocznej nie ma, nie ma gdzie zjechać, więc pędzimy, byle jak najprędzej znaleźć się w Sibiu. Po jakiś 10 km odpowiednika naszej DTŚ zjeżdżamy na normalną ulicę. Jesteśmy już w Sibiu, podjeżdżamy pod Auchan na zakupy, bo jesteśmy już strasznie głodni. Chwilę odpoczywamy i podjeżdżamy na dworzec kolejowy.
Nie ma niestety żadnych konkretnych połączeń do Oradei (czyt. połączeń z możliwością przewozu roweru), ani też do Hunedoara, gdzie znajduje się zamek wart odwiedzenia. W końcu po długich namysłach, kupujemy bilety do Alba Iulia, zawsze to bliżej granicy. Pociąg mamy dopiero za 4 godziny, więc jedziemy na Rynek.
Krążymy troszkę, aż w końcu siadamy sobie na ławce. Zbieramy się po 10 minutach, bo jest straszny upał, a nie ma się gdzie schować, więc jedziemy znów na dworzec. Tam nie może się odczepić od nas jedna cyganka, która żebrała o pieniądze dla dziecka. Co dziwne - dobrze mówiła po angielsku, a mimo to wolała żebrać, niż pójść do pracy.
Na pociąg czekamy i czekamy, w końcu podjeżdża wcześniej, więc pakujemy się z rowerami do środka. I dobrze, że wsiedliśmy wcześniej, bo przed samym odjazdem pociąg był już pełny. Szczęście mamy również dlatego, że podjechał odpowiednik naszego Elfa, więc nie musieliśmy się gnieść między wagonami.
Po 3 godzinach dojeżdżamy do Alba Iulia. Na stacji okazuje się, że jest pociąg do Oradei z przesiadką w Cluj-Napoca, i to za chwilę. Za bilety płacę niestety 200 lei, ale dzięki temu szybciej będziemy przy granicy.
Pociąg podjeżdża po kilku minutach opóźnienia, niestety całkowicie nieprzystosowany do przewozu rowerów. Gnieciemy się w wąskim przejściu na końcu składu pociągu. Maciek pilnuje rowery, a ja siedzę z bagażami. Jeszcze jakaś babka ma do mnie pretensje, że bagaże na siedzeniu (półki nad siedzeniami są małe), a ona chciała by usiąść, akurat przy mnie, mimo że wokół pełno wolnych miejsc. Udałam, że nie wiem o co chodzi i zaczęłam gadać coś po polsku, ktoś się zapytał dokąd jadę, więc jak odpowiedziałam, że do Cluj-Napoca, to dała mi spokój i nawet się uśmiechnęła.
Po 21:00 w końcu dojeżdżamy na miejsce, jednak przesiadkę do Oradei mamy dopiero o 2:13. Jedziemy do centrum Cluj-Napoca, zwiedzamy trochę. Zadziwiło mnie, ile ludzi o tej porze chodziło jeszcze po mieście, spotykało się ze znajomymi. Zupełnie inaczej, niż nasze wymarłe nocą Katowice.
Wracamy z powrotem na dworzec, po drodze zahaczając jeszcze o sklep i kupując pyszne, rumuńskie ciastka.
Dzień następny...