blog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(36)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy mycha89.bikestats.pl

linki

Dzień 9: Câmpulung - Căpățânenii Ungureni

Piątek, 4 lipca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: 67.52 Km teren: 0.00 Czas: 04:46 km/h: 14.17
Pr. maks.: 56.60 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: 1094kcal Podjazdy: 940m Sprzęt: Kross Level A2 XT Aktywność: Jazda na rowerze
Pobudka jak zwykle, chociaż ciężko dziś było wstać. Powoli się zbieramy, chociaż z okna widać chmury. Mam nadzieję, że nie będzie padać.



Po śniadaniu wyjeżdżamy. Gość z Motelu powiedział nam, że do Curtea de Argeș mamy ok. 30 km i 6 górek, czyli 6 podjazdów i 6 zjazdów. I faktycznie prawie tak było, pomylił się w kilometrach, bo przejechaliśmy trochę więcej.
I tak jedziemy, 8% pod górę i zjazd, pod górę i zjazd. Na drodze tym razem spotykamy konie.





Wymęczeni trochę byliśmy, zwłaszcza że poranne chmurki gdzieś się podziały, a słońce prażyło.





W końcu po męczarniach dojeżdżamy do Curtea de Argeș.



Jedziemy w stronę Trasy Transfogaraskiej i chcemy znaleźć jakiś nocleg na campingu. Jedziemy i jedziemy, aż dojeżdżamy do Căpățânenii Ungureni. Tu pojawia się znak, że znajdujemy się na Trasie Transfogaraskiej, czyli 7c.
Szosa Transfogaraska otwarta jest jedynie w sezonie letnim, od 15 czerwca do 15 września, ale to również zależy od warunków atmosferycznych, gdyż na wysokości 2000 m.n.p.m. często jeszcze latem zalega śnieg. Z tablicy dowiadujemy się, że droga jest otwarta (deschis) :)



Spotykamy tu dwóch sakwiarzy, chyba Rumunów, których pytamy się o jakiś camping, albo miejsce do rozbicia namiotu. Mówią, że niedaleko jest jakiś domek i tam gospodarz pozwoli nam rozbić namiot. Domek minęliśmy, postanowiliśmy jechać dalej. Przejeżdżamy obok małej polanki z napisem privat, na której stoją dwa samochody z przyczepami campingowymi. Pytamy się gościa, który akurat sprzedaje tam jakieś nalewki i owoce o możliwość rozbicia namiotu. Na migi udało się dogadać - można rozbić namiot za 5 lei, jutro rano ktoś będzie zbierał kasę, gdyż ten gość właścicielem nie jest. Super, nocleg tani, obok przepływa sobie rzeczka, więc możemy się obmyć i schłodzić napoje. Miejsca na rozbicie namiotu też mamy sporo :)



Jemy kolację, Maciek robi jeszcze małe ognisko.
Jutro zamierzamy przejechać Drogę Transfogaraską, więc kładziemy się wcześniej spać, by nabrać sił.
A tu jeszcze nasi wieczorni kompani :)



Dzień następny...




Dzień 8: Bran - Câmpulung

Czwartek, 3 lipca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: 59.46 Km teren: 0.00 Czas: 04:14 km/h: 14.05
Pr. maks.: 52.70 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: 917kcal Podjazdy: 910m Sprzęt: Kross Level A2 XT Aktywność: Jazda na rowerze
Rano żegnamy się z Bran i wsiadamy na rowery. Droga zaczyna znów piąć się do góry i tak przez następne 16 kilometrów.







Widoki piękne, zwłaszcza że wjeżdżamy na sam szczyt pierwszej górki i już dalej jedziemy z jednej na drugą bez zbędnego zjeżdżania w niziny.



W końcu po tych 16 kilometrach widzimy zjazd. Jest to chyba najlepsza część wycieczki, chociaż trzeba nie przesadzać z prędkością na zakrętach, bo barierki nic nie dadzą. W tym miejscu przekraczamy okręg Brașov i Argeș.







Po zjeździe znów podjazd. Po drodze spotykamy 5 rowerzystów z Polski - rozpoznali nas po mojej fladze, na coś się przydała :) Wymieniamy się informacjami o drodze, życzymy przyjemnej podróży i jedziemy dalej.
Przed nami górki i podjazdy, a za nami coraz bardziej się chmurzy.



Podczas sesji zdjęciowej żuczka zaczyna kropić, więc zbieramy się w dalszą drogę.





Dojeżdżamy do Valea Mare Pravăț - małej miejscowości, w której znajduje się Mateias Mausoleum.





Jest to monumentalny pomnik poświęcony żołnierzom rumuńskim poległym w czasie I wojny światowej. W mauzoleum znajduje się 31 krypt, w których spoczywa około 2,3 tysiąca żołnierzy.



Zjeżdżamy na dół. W Valea Mare Pravăț zaczyna kropić coraz bardziej, więc kryjemy się pod wiatą przystankową. I w tym momencie nagle zaczyna lać, więc nie mamy wyboru i czekamy.



Po jakichś 10 minutach na szczęście padać przestaje. Zbieramy się, jest godz. 16:00, chcemy w Câmpulung znaleźć nocleg, bo robi się ciemno i zaczyna grzmieć. Jedziemy przez miasto, ale nic nie ma. Jeszcze podjeżdżamy do Lidla na małe zakupy. Burza jest zaraz za nami. Wyjeżdżamy z Lidla i zaczyna kropić. Dalej jedziemy przez Câmpulung, ale żadnego "cazare" nie widać. W pewnym momencie na dodatek zrywam łańcuch i przy okazji zaczyna mocniej padać. To trzeba mieć szczęście :P
Kryjemy się pod zadaszeniem budynku przedszkola. Siedzimy tam z pół godziny, Maciek mi naprawia łańcuch. Na szczęście wyjęliśmy peleryny, bo za chwilę wychodzą dwie babki z przedszkola i informują, że zamykają bramę przedszkola i już dłużej tu stać nie możemy. Wyjechaliśmy, ale lało nadal, więc praktycznie od razu mamy przemoczone buty. Jedziemy i jedziemy, a nadal zero szansy na nocleg. W końcu na końcu Câmpulung znajdujemy Motel  Pomicom i za 70 lei możemy zanocować. Pokój taki sobie, ale przynajmniej nie pada nam na głowę. Suszymy się i korzystamy z należnego odpoczynku.

Dzień następny...




Dzień 7: Brașov - Bran

Środa, 2 lipca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: 43.69 Km teren: 0.00 Czas: 02:59 km/h: 14.64
Pr. maks.: 35.70 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: 479kcal Podjazdy: 290m Sprzęt: Kross Level A2 XT Aktywność: Jazda na rowerze
Dziś pobudka o 8:00 i szybkie pakowanie, by móc zobaczyć jeszcze Brașov. Jedziemy pod wzgórze, na którym z daleka widać napis "Brasov" wzorowany na słynnym zapisie "Hollywood".



Podjeżdżamy jeszcze obejrzeć Rynek i Czarny Kościół Braszowski (Biserica Neagră / Black Church).







Następnie kierujemy się na Pitești i ostatecznie wyjeżdżamy z Brașov. Przed sobą mamy piękne i potężne górki, za parę dni tam pewnie będziemy. Wjeżdżamy do Râșnov, gdzie podziwiamy potężny chłopski zamek obronny.





Nie wjeżdżamy na górę z powodu lenistwa, poza tym trochę nam się spieszy :P
Jedziemy dalej, droga na szczęście jest prawie płaska. Można po drodze również spotkać pasące się osły, tak uparte, że nie chcą zejść z drogi :)







Jedziemy dalej, aż wjeżdżamy do Bran. Tutaj również znajduje się zamek, na którym wedle niektórych przekazów (ale nie jest to potwierdzone) mieszkał Vlad Dracul (przydomek ten znaczy Diabeł). Słynął on z niezwykłego okrucieństwa wobec wszystkich swoich przeciwników, a nawet poddanych. Jego postać była pierwowzorem powstania postaci wampira Drakuli.


(w oddali widać zamek)



Nie planujemy się tu zatrzymywać, więc jedziemy dalej, ale po 3 kilometrach zatrzymujemy się przy sklepie, żeby kupić coś do picia. Tam po krótkiej rozmowie postanawiamy zawrócić i zwiedzić zamek. Szukamy jakiegoś pokoju do wynajęcia, znajdujemy w końcu za 80 lei. Tanio może nie jest, ale nic tańszego pewnie nie znajdziemy. Zostawiamy rzeczy i rowery, przebieramy się i idziemy zwiedzić zamek. Koszt dla osoby dorosłej to 25 lei, bilet studencki natomiast kosztuje mnie tylko 10 lei.
Zamek w miarę ciekawy, pełno w nim zakamarków i komnat, a na dziedzińcu znajduje się głęboka studnia.











Po zwiedzaniu obchodzimy jeszcze ogród i idziemy na targ.





Dziś zamiast konkretnego obiadu zwykły kebab, zakupy i na zasłużony odpoczynek. Siedzimy sobie jeszcze na ogródku przed domkiem, a na wieczór Maciek robi pyszną jajecznicę.





Dzień następny...



Dzień 6: Gheorgheni - Miercurea-Ciuc

Wtorek, 1 lipca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: 65.13 Km teren: 0.00 Czas: 03:34 km/h: 18.26
Pr. maks.: 54.80 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: 890kcal Podjazdy: 130m Sprzęt: Kross Level A2 XT Aktywność: Jazda na rowerze
Poranek nas przywitał chmurami, w nocy chyba padało, a przynajmniej mi się tak wydawało, bo wokół nic mokrego jednak nie było. Spakowaliśmy się, zjedliśmy śniadanie i pożegnaliśmy się z Melanią. Udało nam się zrobić pamiątkowe zdjęcie, nawet pies się załapał :)



No to w drogę. Kierujemy się na Miercurea-Ciuc, ale po 8 km zaczyna kropić, więc kryjemy się pod namiotem przed czyjąś bramą. Na szczęście babka, mimo że nas widzi, nie wygania nas. Ubieramy się w peleryny, zakładamy pokrowce na sakwy i czekamy. Mija 10 minut, 20 minut, a tu dalej leje, więc my dalej stoimy.





Trochę się przejaśnia, ale nie tam, gdzie jedziemy. W końcu po 40 minutach dochodzimy do wniosku, że bez sensu jest czekanie. Ulewa zelżał, teraz tylko kropi, więc ruszamy. Po paru kilometrach przestaje padać. Po drodze mijamy rowerzystę z sakwami, który do nas zagaduje na postoju. Imienia niestety nie pamiętam, ale okazuje się on Węgrem, który aktualnie mieszka w Rumunii, bo tutaj studiuje prawo. Był także na Erasmusie w Krakowie. Jedziemy razem jakieś 30 kilometrów, bardzo fajnie nam się jedzie. W Racu rozstajemy się, my jedziemy prosto do Miercurea-Ciuc, a nasz towarzysz odbija w lewo i jedzie do kolegi, który go przenocuje.
Dojeżdżamy do Miercurea-Ciuc. Tam szukamy pociągu i w końcu z małą pomocą docieramy. Kupujemy bilety do Brașov, pociąg mamy dopiero za 1,5h. Z uwagi na to, że jeszcze mamy trochę czasu, to idziemy na pizzę. Usiedliśmy sobie pod parasolami i zamówiliśmy dużą pizzę ze szpinakiem. Czekaliśmy strasznie długo, co już mnie trochę wkurzyło. W końcu po 40 minutach przychodzi kelnerka i podaje nam 2 pizze... Tłumacze jej, że mówiłam, że chcemy jedną dużą pizzę na nas dwoje (rozmawiałyśmy po angielsku), ona zaś mi wmawiała, że mówiłam o dwóch. Wkurzyłam się strasznie, bo po angielsku liczyć jeszcze umiem. Nie było mowy, żebyśmy wzięli tylko jedną pizzę, więc drugą wzięliśmy na wynos. Jeszcze przy płaceniu babka spojrzała na nas z taką miną jakby spodziewała się napiwku... Wkurzona byłam strasznie, ale cóż. Jedziemy szybko na pociąg, który niestety okazuje się bez przedziału dla rowerów. Gnieździmy się z tyłu pociągu, drzwi co chwilę same się otwierają.



W ogóle cały pociąg to porażka, brudny, zniszczony, odrapany.



Na szczęście widoki fajne :)







Po dwóch godzinach w końcu docieramy do Brașov. Wypakowujemy rowery i szukamy noclegu. Niestety z noclegiem jest ciężko w takim wielkim mieście. W hotelu obok dworca zażyczyli sobie 109 lei za pokój, więc dla nas trochę dużo. Jeździmy po mieście i szukamy dalej, ale niestety nic nie ma. Był jeden pensjonat, ale zażyczyli sobie dużo więcej niż w przydworcowym hotelu. Nawet poszukiwania na necie przez moich rodziców nic nie dają, więc postanawiamy jechać do wcześniej odwiedzonego hotelu. Z ciężkim sercem wydaję pieniądze na hotel... Rowerów do pokoju niestety nie możemy wziąć, ale zostawiamy spięte na korytarzu przed pokojem. Pokój znośny z widokiem na dworzec :P Idziemy zrobić małe zakupy w pobliskiej galerii i do pokoju odpoczywać :)

Dzień następny...



Dzień 5: Bicaz-Chei - Gheorgheni

Poniedziałek, 30 czerwca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: 33.27 Km teren: 0.00 Czas: 02:43 km/h: 12.25
Pr. maks.: 45.50 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: 466kcal Podjazdy: 1130m Sprzęt: Kross Level A2 XT Aktywność: Jazda na rowerze
Noc była spokojna, ale jakoś się nie wyspałam... Śniadanko, pakowanie i o 9:00 zbieramy się razem z Państwem poznanym wczoraj. Oni, tak samo jak my, jadą do Wąwozu Bicaz, a z miejsca odpoczynku do początku Wąwozu mamy jeszcze dobre 40 km. Przed samym Wąwozem, w Bicaz-Chei, rozstajemy się - wypakowujemy rowery i nasze rzeczy i jeszcze tylko chwilę oglądamy razem pamiątki.



Pan Zenek proponował, żebyśmy przejechali z nimi cały Wąwóz, ale my twardo odmawiamy, chociaż przed nami był ostry, 10-procentowy podjazd, gdzie później schodziło do 9% :P
Sam Wąwóz Bicaz jest niezwykle malowniczy, nie da opisać się słowami. Jedziemy wąską drogą, gdzie po obu stronach wznoszą się pionowe skały, dochodzące nawet do 400 m. Piętrowe autobusy muszą uważać przejeżdżając tamtędy.
My jedziemy bardzo powoli, co chwilę robimy przystanki - załóżmy, że tylko po to, aby podziwiać piękne widoki :)







Wjeżdżamy na widowiskowe, przepadziste serpentyny i jedziemy, jedziemy :)





Mijamy również parę tuneli.







Po jakiś 5 kilometrach dojeżdżamy do Lacu Roșu, gdzie na wysokości 980 m.n.p.m. znajduje się Czerwone Jezioro. Powstało one na skutek obsunięcia się góry Ucigasu, która zablokowała potoki Licas, Oii i Rosu. Jest to największe, naturalne jezioro górskie w Karpatach Rumuńskich. Nazwa Lacul Roșu, czyli Czerwone Jezioro pochodzi od czerwonych tlenków i wodorotlenków żelaza, które dają zabarwienie osadom dennym. Na jeziorku można zaobserwować również wystające kikuty jodeł, które dodają mu dzikości, ale i uroku.





Po małym odpoczynku nad jeziorkiem ruszamy dalej. Na początku mamy krótki zjazd, ale za chwilę znów jedziemy pod górę. Upał jest straszny, więc jedzie się ciężko i wolno. Na ok. 20 kilometrze dojeżdżamy do Przełęczy Pângărați, inaczej zwaną Przełęczą Bicaz (1256 m.n.p.m.). Maciek chwilę odpoczywa, a ja idę na pobliski szczyt, gdzie mogę podziwiać piękne widoki.





Schodzę i po chwili ruszamy drogą w dół. Zjazd piękny :)





Niestety co dobre szybko się kończy. Dalsza płaska droga wydawała się przy tym zjeździe jak od górkę.
Dojeżdżamy do Gheorgheni i tam zamierzamy poszukać jakiegoś campingu. Podjeżdżamy pod informację turystyczną, ale tam już ciemno, mimo że jest dopiero 16:00. Po sekundzie podjeżdża do nas dziewczyna - jak się później okazuje Melania (pół Węgierka, pół Rumunka), która po angielsku pyta się czego szukamy. Kieruje nas na camping, niestety musielibyśmy się wrócić 3 kilometry, więc nie bardzo nam to odpowiada. Wtedy proponuje, że jeżeli nie chcemy płacić i zostajemy tylko na jedną noc, to możemy rozbić namiot u niej na ogródku. Jakoś nie wierzyłam w to, co usłyszałam, myślałam, że źle ją zrozumiałam, bo w końcu mój angielski nie jest najlepszy :) Dopytałam się, czy faktycznie o to jej chodziło, a ta przytaknęła. Byliśmy z Maćkiem w szoku, bo w Polsce coś takiego by się pewnie nie zdarzyło, każdy bałby się, że podróżny może okazać się jakimś złodziejem. Myśmy bardziej się bali, że ona okaże się jakimś mordercą, tak byliśmy zdziwieni propozycją :D Zgodziliśmy się i pojechaliśmy za Melanią do jej domu. Melania wraz z mężem Zoltanem mają mały, 3-pokojowy domek z ogródkiem i psa o imieniu Bukszi/Bookshe (nie pytałam jak się pisze :P). Rozłożyliśmy nieśmiało namiot, zjedliśmy coś, a Melania oznajmiła, że wychodzą z mężem i wrócą dopiero ok. 21:00. Byliśmy w szoku, że jeszcze nas tak samych zostawiają, zupełnie nas nie znając. Na dodatek Melania była tak miła, że ciągle pytała się, czy nam czegoś nie potrzeba i przyniosła nam po lodzie.
Odpoczęliśmy trochę, potem poszliśmy jeszcze na małe zakupy, a potem bawiliśmy się z psem, który miał manię podgryzania wszystkich :P Ok. 21:00 wrócili nasi gospodarze, dali jeszcze po piwie i zaproponowali skorzystanie z prysznica. Naprawdę byliśmy z Maćkiem w szoku, że ludzie w Rumunii mogą być tak gościnni :)





Dzień następny...



Dzień 4: Vișeu de Sus - Borșa

Niedziela, 29 czerwca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: 37.46 Km teren: 0.00 Czas: 02:48 km/h: 13.38
Pr. maks.: 32.90 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: 347kcal Podjazdy: 660m Sprzęt: Kross Level A2 XT Aktywność: Jazda na rowerze
Dziś budzik jak zwykle zadzwonił o 8:00, Maciek już nie spał, a ja jakoś jak zwykle zebrać się nie mogłam. Zbieranie się zajęło nam sporo czasu, bo tu pakowanie namiotu, tu mycie, tu pakowanie sakw. Koło 10:00 wyjeżdżamy z Vișeu de Sus i kierujemy się na Borșa. Droga robi się coraz gorsza, wszędzie pełno dziur, przez co gorzej się jedzie. Poza tym pupa już boli :P
Ok. 11:30 dojeżdżamy do Borșa, gdzie w Penny Market robimy większe zakupy. Jemy po lodzie i ruszamy w dalszą drogę. Po chwili naszym oczom ukazuje się piękny znak...



Już wiedziałam, że ta droga nie będzie zjeżdżać w dół. Zaczął się podjazd, ja od razu miałam dość, zwłaszcza że jechaliśmy przez las i nie było kompletnie żadnych widoków. Ale jechać trzeba było.



Na ok. 30 kilometrze trafiamy na mały wodospad, więc można było na chwilę zamoczyć nóżki i się odprężyć :)





Po chwili relaksu znów ruszamy w drogę, gdzie mija nas camper na polskich rejestracjach.



Po kilometrze dojeżdżamy do jakiegoś pensjonatu/restauracji, pod którym wcześniej mijany camper się zatrzymał. Podjechaliśmy i przywitaliśmy się. Pasażerami campera okazało się małżeństwo wraz z koleżanką z Ostrołęki. Chwilę porozmawialiśmy i zaczęliśmy obserwować krówkę, która jak prawdziwa dama chciała wejść do restauracji, zamuczała pod drzwiami, a gdy nikt jej nie wpuścił, to poszła dalej :) Przezabawnie to wyglądało :)





Zaczęliśmy się powoli zbierać do dalszej drogi, ja już jechałam w stronę podjazdu, kiedy pan Zenek zaproponował, że może nas przez te górki podwieźć. Po upewnieniu się, że dla nich to nie problem (i tak jechali w tamtą stronę) zgodziliśmy się i zapakowaliśmy nasze rowery na bagażnik, a sami usadowiliśmy się w środku. Po drodze zastanawialiśmy się, gdzie wysiąść. Maciek miał plan, żeby jechać do Suceavy, żeby obejrzeć cerkwie, jednak mili Państwo przez tamte rejony nie jechali, tylko kierowali się od razu na Bicaz, które było kolejnym celem naszej wycieczki. Jednak wizja zaoszczędzenia 300 km i 3 dni jazdy kosztem jedynie niezobaczenia cerkwi była atrakcyjna i w końcu postanowiliśmy pojechać z nimi do Bicaz.
Droga zrobiła się dla nas ciekawsza, bo nie trzeba było się męczyć na podjeździe, poza tym jechało się szybciej i zaczęły pojawiać się jakieś widoki. Co jakiś czas stawaliśmy na poboczu, żeby porobić zdjęcia.
I na wspólne zdjęcie też się załapaliśmy :)



Po jakimś czasie dojeżdżamy do przełęczy Prislop (1413 m n.p.m.), gdzie możemy podziwiać widoki.





Jedziemy dalej, możemy podziwiać drogę, którą przyjechaliśmy. Ogólnie jedziemy dalej przez las, co chwilę pojawiają się serpentyny i przepaście :)



Po drodze mijamy kolejny mostek zawieszony na linach, tym razem trochę dłuższy - w kolejnych dniach widok taki będzie częsty.





Po paru godzinkach dojeżdżamy do Poiana Teiului, skąd można obserwować już piękne Jezioro Bicaz. Zbiornik jest jednym z większych jezior zaporowych w Karpatach rumuńskich, a jego powierzchnia wynosi około 3000 ha i stanowi granicę pomiędzy górami Ceahlau i Stânişoarei.



W końcu po 20:00 dojeżdżamy do Bicaz, gdzie znajdujemy Motel Cristina z domkami campingowymi. Niestety nie możemy tu rozbić namiotu, więc bierzemy mały domek (złożony z jednego małego pokoiku), rozpakowujemy się i zapraszamy nowych znajomych na piwo. Miejscówkę mamy bardzo fajną, bo nad samym jeziorkiem, kelner nam się trafił również bardzo sympatyczny, więc wieczór nam się udał :)



Dzień następny...




Dzień 3: Săpânța - Vișeu de Sus

Sobota, 28 czerwca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: 81.57 Km teren: 0.00 Czas: 05:17 km/h: 15.44
Pr. maks.: 50.90 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: 937kcal Podjazdy: 640m Sprzęt: Kross Level A2 XT Aktywność: Jazda na rowerze
Dzisiaj budzik nastawiony już standardowo na 8:00, chociaż już wcześniej nie spaliśmy, bo koło namiotu szczekał nam pies, piały koguty, świnie chrumkały, a właściciel palił ognisko, którego dym dość intensywnie było czuć. Po 1,5h wolnego zbierania się (pakowanie sakw jest najgorsze!) żegnamy gospodarzy i kierujemy się na Sighetu Marmației.
Praktycznie zaraz wyrastają góry, a co za tym idzie - podjazdy. Droga pnie się w górę, jest ciężko, nogi nas bolą, poza tym mam zwykłe sandały na nogach i stopy co chwilę odrywają mi się od pedałów. Wniosek z tego taki, że muszę zainwestować w sandały z SPD. Dzięki sandałom na pewno jest przewiew, a temperatura dziś wysoka.
Widoki za to piękne, wszędzie zielono, pełno drzew.







Po jakimś czasie wyjeżdżamy z lasu i ukazuje nam się widok na góry, pięknie jest...



Po trudach podjazdu w końcu przyszedł czas na zjazd do Petrovy, piękne widoki i kilka ostrych zakrętów.



W Leordina zatrzymujemy się na "obiad". Kupujemy chleb, ser, pomidory i jogurty i mamy małą ucztę przed sklepem. Pani ze sklepu bardzo miła, pytała się, czy jesteśmy z Polonii i czy robimy tour :) W ogóle wzbudzamy sensację wśród ludzi, wszyscy się na nas gapią.

Po zjeździe pojawiła się przy nas rzeka Vișeu, po drodze zauważamy też nad nią długi most na stalowych linach. Taka mała i zwykła rzecz, a cieszy :)







W końcu dojeżdżamy do Vișeu de Sus i tam szukamy campingu. Ludzie sami podchodzą i starają się pomóc, gdy widzą, że pochylamy się nad mapą i czegoś szukamy. W końcu jakimś cudem trafiamy na Pensjonat Agnes, chociaż nawet z pomocą znaków ciężko było tam trafić. Bez problemu możemy rozbić namiot. W porównaniu z poprzednimi noclegami to płacimy sporo, bo 35 lei, ale mamy do dyspozycji łazienkę z prysznicem i stół z krzesłami, gdzie możemy się spokojnie rozłożyć. Dogadać się idzie również bez problemu, bo obsługa mówi i po niemiecku, i po angielsku.
Maciek idzie po małe zakupy, a ja rozbijam namiot.



Maciek wraca w ogromną połówką arbuza, kupujemy również rumuńskie piwo (Ursus i Timișoreana) i nastaje czas na zasłużony odpoczynek :)





Dzień następny...



Dzień 2: Satu Mare - Săpânța

Piątek, 27 czerwca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: 87.17 Km teren: 0.00 Czas: 05:16 km/h: 16.55
Pr. maks.: 45.40 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: 1133kcal Podjazdy: 570m Sprzęt: Kross Level A2 XT Aktywność: Jazda na rowerze
Kolejny dzień i kolejna pobudka o 8:00 - dziś zamiast budzika mogliśmy usłyszeć ciągłe krakanie. Noc była spokojna, zasnęłam od razu po położeniu się, nie słyszałam nawet krzyków z boiska obok, które Maćkowi nie dały spać. Zjedliśmy śniadanie, zaczęliśmy się pakować i znów w drogę. Kierujemy się na Negrești-Oaș, po drodze podziwiając góry.





W Negrești-Oaș zatrzymujemy się na małe zakupy. Ludzi jest mnóstwo, mimo że to nie weekend, a i pora jeszcze wczesna. Smarujemy się również kremem z filtrem, bo mimo chmur, to już jesteśmy mocno opaleni.
Po dłuższym postoju jedziemy dalej. Przejeżdżamy przez ciekawą wieś Certeze, w której obserwujemy mnóstwo świeżo wybudowanych, bądź w dalszej budowie domów. Domy te jednak w większości są dwu- bądź trzypiętrowe, z dużymi kolumnami i według mojej opinii - przesadnie zdobione. Odniosłam wrażenie, że każdy chciał mieć dom lepszy od poprzedniego, co niekoniecznie wychodziło estetycznie. Ale to jest tylko moje zdanie :)



A tu jeden budynek, który mi się jednak spodobał.



Jedziemy dalej, a za wioską Huta Certeze droga zaczyna piąć się do góry. I w końcu musiał zacząć się podjazd... Miałam wrażenie, że zrobiłam z 10 kilometrów, a tu dopiero 2 km... Ale trudy podjazdu wynagradzał widok górek, poza tym w końcu kiedyś musiał nastąpić zjazd :)



W końcu dojeżdżamy do Przełęczy Huta (Pasul Huta). Rozdziela ona góry Oaș i Igniși znajduje się na wysokości 587 m.n.p.m. Radzę wcześniej zaopatrzyć się w napoje, bo tam za puszkę coli i małą wodę mineralną zapłaciliśmy 8 lei. Po krótkim odpoczynku ruszamy w dół. Jedziemy już blisko granicy rumuńsko-ukraińskiej, zjazd się skończył, wydaje nam się, że jest lekko z górki, a w najgorszym wypadku prosta droga, a my męczymy się przy pedałowaniu – takie złudzenie.
Jakiejś 5 kilometrów przed miejscowością Săpânța (naszym celem dzisiejszej podróży) zaczepia nas pod sklepem starszy mężczyzna. Okazało się, że mówił w czesko-ukraińsko-rumuńskim języku i opowiadał, że za młodu pracował w Czechach, że jeździł też do polski, bo jego babcia stamtąd pochodziła. Po chwili żegnamy się z mężczyzną i jedziemy do Săpânțy.



Znajdujemy najpierw nocleg na podwórku u jednego gospodarza, który wynajmuje również pokoje. Za nocleg + możliwość skorzystania z prysznicu liczy sobie 30 lei. Cóż, Maćkowi nie chce się więcej szukać czegoś tańszego, więc mówimy, że zostajemy, ale wrócimy za jakąś godzinę, bo najpierw chcemy obejrzeć Cimitirul Vesel, czyli Wesoły Cmentarz.
Wesoły Cmentarz jest bardzo nietypowy, gdyż pamięć o zmarłym oraz jego śmierć są przedstawione w sposób radosny, a nawet żartobliwy. Na Wesołym Cmentarzu dominuje kolor niebieski – tym kolorem pokryte są nagrobki i krzyże. Na krzyżach widnieją zdobione obrazki, czasami dwustronne, pokazujące kim za życia był zmarły (np. pasterz, górnik, cieśla) lub jak spędzał swój wolny czas (np. przy popijawie :)). Na niektórych nagrobkach można było także zaobserwować okoliczność, w jakiej dana osoba zmarła.













Cmentarz naprawdę zrobił na nas wrażenie, za wstęp trzeba zapłacić 5 lei, ale warto i każdemu polecam.
Po zwiedzeniu Wesołego Cmentarza jedziemy do naszego gospodarza, rozbijamy namiot i posilamy się chlebkiem z miodem, który kupiliśmy po drodze.





Dzień następny...


Dzień 1: Debrecen (Węgry) - Carei (Rumunia)

Czwartek, 26 czerwca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: 83.62 Km teren: 0.00 Czas: 04:24 km/h: 19.00
Pr. maks.: 34.30 Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: 1074kcal Podjazdy: 30m Aktywność: Jazda na rowerze
Po dwóch godzinach drzemki w samochodzie wstajemy po 4:00 i ruszamy w dalszą drogę. Jedziemy w większości wśród pól, Maciek dalej drzemie, a ja podziwiam gniazda bocianów - naliczyłam ich chyba z 15.
Przed 8:00 jesteśmy w Debreczynie. Jeździmy przez pół miasta i szukamy strzeżonego parkingu, jednak napisu "Őrzött parkoló" nigdzie nie znajdujemy. Parkingi oczywiście są, ale takie przydrożne z parkomatami. Na pewno nie czułabym się komfortowo zostawiając tak auto na 3 tygodnie. Zaczepiamy Straż Miejską, jednak oni ani słowa po angielsku, czy niemiecku nie umieją. Z pomocą przychodzi do nas babka z psem, która gdzieś nas kieruje, jednak nic nam to nie pomogło. Jeździmy dalej, w końcu zauważamy teren Policji. Idziemy tam, gość pomocny, tłumaczy nam po angielsku, że gdzieś w okolicach jakiegoś salonu samochodowego być może znajdziemy parking. Dojechaliśmy tam, jednak parkingu strzeżonego jak nie było, tak nie ma. Jest za to posterunek Policji. Maciek chce iść zapytać, więc idę za nim. Policjant na portierni również nie mówi po angielsku, czy niemiecku, ale każe nam poczekać 5 minut i ktoś zejdzie. W końcu schodzi gość, pytam się, czy wie, gdzie jest jakiś parking strzeżony, ale on tylko odpowiada "yes". Więc pytam się gdzie, ale on chyba nie rozumie o co mi chodzi. W końcu wychodzi na to, że on myśli, że nam samochód skradziono... Nie da mu się wytłumaczyć, że nie o to nam chodziło. W końcu poszedł po jakiegoś innego gościa, jednak zanim przyszli, to postanowiłam olać to, bo jeszcze nas zamkną za zawracanie głowy :P Poza tym byłam już wkurzona tą całą sytuacją, gdzie na początku urlopu już mamy jakieś problemy. A co dopiero będzie w Rumunii?
Jedziemy dalej do miasta, ja już jestem zrezygnowana, aż nagle Maciek zauważa jakiś parking przy szpitalu. Okazuje się, że strzeżony nie jest, ale w miarę bezpieczny. Niestety nie możemy być wybredni i decydujemy się zostawić tam auto. Dogadujemy się z gościem i za 15.000 forintów możemy zostawić auto do 14 lipca. Wypakowujemy się, składamy rowery, zakładamy sakwy, przebieramy się i w drogę. Gość z parkingu wytłumaczył nam jak mamy wyjechać i kierować się na dobrą drogę. Kierujemy się na Vámospércs, aż w końcu po 30 kilometrach ciężkiej jazdy (z uwagi na ciężkie i obładowane sakwy) dojeżdżamy do granicy węgiersko-rumuńskiej.



Dalej jedzie się już fajnie, droga w miarę prosta, jest ciepło i na razie nie pada. Może jest trochę monotonnie, bo ciągle to samo – pola i pola.



W końcu zatrzymujemy się na mały odpoczynek. Zaobserwowaliśmy, że co jakiś czas przy drogach są porobione zatoczki, czasami nawet postawione są ławki i można bez problemu sobie odpocząć – bardzo fajny pomysł.



Ruszamy dalej, niebo chmurzy się coraz bardziej. Mnie na dodatek zaczyna boleć lewe kolano, czuję taki jakby skurcz. Cóż, odzywa się siedzenie w pracy :P
Mamy już 60 km na liczniku, zaczyna powoli kropić, więc postanawiamy wsiąść w pociąg w Carei i dojechać pociągiem do Satu Mare. Wyciągnęliśmy mapę, żeby znaleźć stację kolejową, jednak nic z niej się nie dowiadujemy. Nagle podjeżdża do nas gość w BMW i widząc, że oglądamy intensywnie mapę, pyta czego szukamy. Wskazał nam drogę na dworzec i dzięki niemu bez problemu dojechaliśmy. Byliśmy zaskoczeni, że tak sam z siebie do nas podjechał i zainteresował się. Dojeżdżamy na dworzec i za 21 lei (równowartość 21 zł) kupujemy bilety do Satu Mare. Pociąg mamy za godzinę, więc czekamy na hali dworca. Prócz nas jest jeszcze tylko jakaś bezdomna śpiąca na ławce. Później pojawia się jakiś gość z dwójką dzieci, które od razu do nas podbiegają i proszą o pieniądze. Ja udaję, że nie rozumiem, bo wkurza mnie coś takiego bardzo – zwłaszcza, że dzieci nie wyglądały na głodne. U rumuńskich (w sumie bardziej cygańskich) dzieci to już chyba taka tradycja. Jednak moje zdanie jest takie, że lepiej nie dawać pieniędzy, bo przyzwyczają się, że turysta zawsze daje pieniądze i każdego co rusz będą o nie prosić.
W końcu wsiadamy do pociągu. Niestety nie ma żadnego przedziału dla rowerów, więc próbujemy zmieścić się między dwoma przedziałami i nie utrudniać nikomu przejścia. Niestety ludzie często się pchali i nie czekali aż zrobimy im miejsce… Ogólnie odczucia miałam negatywne co do tego pociągu i ludzi w nim i miałam już dość tej wyprawy…



W końcu dojechaliśmy do Satu Mare, wyszliśmy z dworca i rozglądamy się za jakimś campingiem. Jedziemy w jedną stronę, ale ciągle nic, więc Maciek podjechał na stację benzynową. Ludzie każą nam zawrócić. Po drodze Maciek zaczepia gościa, który akurat wsiadał do auta i pyta się, czy wie, gdzie jest jakiś camping. Gość wskazuje nam drogę, jednak po chwili mówi, żebyśmy jechali za nim. Jedzie 30 km/h na awaryjnych, a my za nim. Krążymy tak po mieście, zatrzymujemy się przy jakimś boisku, a za nami Policja. Gość tłumaczy Policjantom czego szukamy i wszyscy razem na ten temat dyskutują. W końcu Policjanci życzą nam miłego pobytu, gdzieś znikają, a my z naszym przewodnikiem jedziemy dalej. W końcu dojeżdżamy do jakiegoś miejsca, gdzie stoją domki bungalowe. Gość załatwia nam nocleg za 10 lei w namiocie i żegna się z nami nic nie chcą w zamian za pomoc.
Rozbijamy namiot przy boisku, rozkładamy się z naszymi rzeczami i jedząc kolację podziwiamy mecz :)



Dzień następny...




Dzień 0: Katowice - Debrecen (Węgry)

Środa, 25 czerwca 2014 Kategoria Rumunia 2014
Km: 0.00 Km teren: 0.00 Czas: min/km:
Pr. maks.: Temperatura: °C HRmax: HRavg
Kalorie: kcal Podjazdy: m
Dzisiaj ostatni dzień pracy i o 13:00 jestem już wolna - w końcu zaczynam urlop! Cieszę się, że mam prawie 3 tygodnie wolnego, jednak do samego wyjazdu do Rumunii jestem sceptycznie nastawiona. Założeniem jest, że objedziemy Rumunię dookoła, co da ok. 1500 km w 18 dni. Średnio dziennie wychodzi po 83 km. Jest to sporo, a wręcz bardzo dużo przy mojej obecnej kondycji i przejechanych do tej pory kilometrach. No i dochodzi również to, że trasa nie jest płaska, a wręcz górzysta. Cóż, zobaczymy jak to będzie - jakiś sznurek mamy, więc Maciek będzie mnie holował :)
Po pracy idę do mamy i mam czekać na Maćka, który kończy w Gliwicach pracę o 14:00 i po ma przyjechać autem do Katowic. Jednak Maćkowi zajmuje trochę czasu załatwienie paru spraw, więc jadę z mamą na ogródek i tam dojeżdża Maciek. Pakujemy resztę bagaży, których nie zdążyliśmy spakować wczoraj i ok. 17:30 ruszamy. Celem jest Debreczyn na Węgrzech, gdzie zamierzamy zostawić auto i ruszyć już rowerami do Rumunii.
Jedziemy przez Tychy, Bieruń, Oświęcim, Wadowice, Suchą Beskidzką, Nowy Targ, Białkę Tatrzańską i w Jurgowie przekraczamy granicę.



Kierujemy się w stronę starego Smokovca i zahaczamy o Kolibę Tatry w Novej Lesnej. Jedzenie mają rewelacyjne, a ceny standardowe jak w knajpach na Słowacji. Zamawiamy cesnakovą polievkę (czyli zupę czosnkową z serem i dodatkowymi grzankami) oraz vyprazany syr, do tego słynną na Słowacji Kofolę. Palce lizać :)
Najedzeni wsiadamy do auta. Jest już po 23:00, ale chcę dojechać jeszcze na Węgry. Kierujemy się na Poprad i chcemy przekroczyć granicę w miejscowości Kral. Drogę mamy urozmaiconą, bo wjeżdżamy na serpentyny, do tego co chwilę pojawia się mgła. Poza tym w nocy uaktywnia się większość leśnych zwierząt i na drogach można je bez problemu zaobserwować. Dzięki czemu spotykamy z 13 lisów, 1 dzika (który prawie przyprawił nas o zawał serca, bo na początku myśleliśmy, że to jakiś kamień, aż nagle pojawiły się jego ślepia), 3 myszki, 1 sowę, 4 żaby i 2 mrówkojady. Po przekroczeniu granicy jadę w stronę Miszkolca, gdzie docieramy pod całodobowe Tesco. Robimy zakupy i idziemy do auta, na 2-godzinną drzemkę. Jest po 2:00, więc się należy, zwłaszcza, że większość drogi ja prowadziłam i dalej też będę.

Dzień następny...

kategorie bloga

Moje rowery

Raymon E-Sevenray 7.0 365 km
Kross Level A2 XT 10785 km
Merida Crossway 100-d 1176 km

szukaj

archiwum